"Vita mutatur non tollitur"

Pośmiertne wystawy twórców nauki i kultury;
prezentacje postaci i ich dorobku

Stanisław Stomma  (1908-2005)

Stanisław Stomma - sylwetka i publikacje
Stanisław Stomma - wspomnienie i wywiad

 

Architekt polsko-niemieckiego pojednania - o jego początkach (2003)

  Problemy niemieckie obijają się o mnie od wczesnego dzieciństwa. Po wybuchu pierwszej wojny światowej wojska niemieckie wkroczyły na Kowieńszczyznę, jako dziecko wciąż miałem zatem styczność z Niemcami. Moja Matka ściągnęła z Rygi nauczycielkę, aby uczyła nas niemieckiego - za co do dziś jestem ogromnie wdzięczny, bo wśród Niemców poznałem później wielu ludzi rozumnych i kulturalnych. [Stanisław Stomma pochodził z Kresów, z małego dworku na Kowieńszczyźnie. Był synem "litwomana". Po ukończeniu czternastego roku życia rozpoczął naukę w Wilnie - najpierw w elitarnym Gimnazjum im. Zygmunta Augusta, a potem w Uniwersytecie Stefana Batorego. Wtedy, w szkolnych murach, poznał późniejszych działaczy "Odrodzenia": Czesława Zgorzelskiego, Andrzeja Święcickiego i Antoniego Gołubiewa - przyp. red.]

  Pierwsi Niemcy, których w życiu spotkałem i zapamiętałem, byli to żołnierze, którzy zamieszkali u nas we dworze. Tęsknili za rodzinami, więc - jakby w zastępstwie - zajmowali się dziećmi, bawili się z nami, zbudowali huśtawkę.

  Pamiętam, jak w czasach komunizmu pewien deputowany z CDU zapytał mnie, dlaczego szukam pojednania z Niemcami. Odpowiedziałem: "Bo jestem obciążony pierwszą wojną światową". "Jak to obciążony?" - zdumiał się ów chadek. "Tak - odparłem - obciążony dobrymi wspomnieniami z pierwszej wojny". "I Pan to nazywa obciążeniem?" - nie mógł zrozumieć.

  W Polsce Ludowej zrozumiałem, że skoro dysponuję tym swoistym proniemieckim kapitałem wspomnień zebranych podczas pierwszej wojny i na dodatek podczas drugiej wojny światowej los oszczędził mi osobistych tragedii, i skoro tak niewielu ludzi w Polsce może powiedzieć o Niemcach dobre słowo, ja mam pewien szczególny moralny dług i powinienem zaangażować się na rzecz pojednania polsko-niemieckiego. Więcej: uważałem, że moim obowiązkiem stało się wówczas wystąpić po stronie tych Niemców, którzy po 1945 roku starają się budować wolny, demokratyczny kraj oraz nowoczesne, tolerancyjne i otwarte społeczeństwo, a których w Polsce celowo lub nieświadomie - nie dostrzegano.

  Moja pierwsza styczność z Niemcami po wojnie nastąpiła po zmianie politycznej w Październiku 1956 roku. W 1957 roku otrzymałem zaproszenie na Kongres Prasy Katolickiej w Wiedniu. W Polsce nadszedł Październik, dzięki czemu Jerzy Turowicz, Tadeusz Mazowiecki i ja dostaliśmy paszporty na wyjazd do Austrii. Na kongresie przeżyliśmy dosłownie oblężenie ze strony niemieckich dziennikarzy. Niemcy byli przekonani, że po bardzo jeszcze świeżych, tragicznych doświadczeniach minionej wojny Polacy muszą nienawidzić Niemców. Tymczasem natknęli się na katolickich dziennikarzy, którzy wcale nie okazywali wrogości. Ci niemieccy dziennikarze byli tak ogromnie aktywni, że Jerzy Turowicz chwilami irytował się: "To jest aż prawie niegrzeczne! Nie dają nam porozmawiać z Hiszpanami czy Belgami, cały czas nas oblegają".

  Pewnego dnia w kuluarach kongresu pojawił się pewien skromny pan i zapytał, czy nie przyjąłbym zaproszenia na kawę do ambasadora Niemiec w Wiedniu. To była sensacja. Wkrótce po tym otrzymałem też - wraz z żoną - zaproszenie do Niemiec, gdzie pojechaliśmy wczesną wiosną 1957 roku. Zostaliśmy tam bardzo serdecznie przyjęci, ale przez nieduże grono ludzi, bo unikali nas na przykład deputowani do Bundestagu. Obawiali się chyba zarzutów o brak solidarności z rodakami i demonstracyjne odcinanie się od wstydliwej przeszłości. Ta sytuacja świetnie ilustruje, jak głębokie były wówczas uprzedzenia, jak ciężki i krępujący był wojenny balast.

  Na jednym z rautów pewien redaktor przedstawił mnie szefowi niemieckiej dyplomacji Heinrichowi von Brentano. Minister (z rządu Konrada Adenauera) spytał mnie, czy mógłbym się z nim spotkać - oficjalnie albo prywatnie. Wybrałem spotkanie w domu prywatnym ministra, tłumacząc, że ze względu na stanowisko rządu PRL spotkać się mogę z nim tylko nieoficjalnie. Przez dwie godziny rozmawialiśmy o stosunkach polsko-niemieckich. Brentano wyrażał radość, że może swobodnie rozmawiać z Polakiem legalnie przybyłym z kraju i w dodatku ten Polak chce porozumienia po ciężkich urazach przeżytych cierpień - zadanych "w imieniu" Niemiec. Ja także chciałbym porozumienia, ale to nie prosta sprawa - mówił, tłumacząc: "Man kann nicht über eigenen Schatten springen" - nie można przeskoczyć własnego cienia.

  "Tygodnik Powszechny" i emanowane przez niego Koło Posłów "Znak" spełniały w 'kwestii' niemieckiej rolę awangardy. Utarł się natomiast fałszywy pogląd na rolę grupy Gomułkowskiej na politykę w tej sprawie. Oni byli zależni od władzy sowieckiej w Moskwie, ale rozumieli znaczenie naszych stosunków z Niemcami. Zdawali też sobie sprawę, że Rosja w gruncie rzeczy dąży do porozumienia z Niemcami, jak w XIX wieku. A tymczasem tylko my mamy mieć złe stosunki z zachodnim sąsiadem, bo wtedy potrzebujemy oparcia w Moskwie. Toteż [Władysław] Gomułka - nieoficjalnie i dyskretnie - popierał naszą życzliwą postawę wobec "Bundesrepublik".

  Kiedyś wybitny polityk niemiecki z Zachodu powiedział mi z irytacją: "Czego ci politycy z obozu Gomułki chcą od nas, przecież my z PRL nie mamy wspólnej granicy, zaś NRD uznaje nowe powojenne granice". Odpowiedziałem: "Właśnie i Pan powinien to uznać, bo to dowód, że nasi »komuniści« wyznają waszą słuszną tezę »Allein Vertretung« [zachodnieniemiecka doktryna z lat '50. i '60., że tylko RFN może reprezentować naród niemiecki w świecie - przyp. red.], zaś NRD to fałszywka sowiecka".

  Jerzy Turowicz i ja otrzymaliśmy zaproszenie na swego rodzaju podróż po Bundesrepublik dla poznania ciekawych centrów tego kraju i jego wybitnych obywateli. Zwiedziliśmy Frankfurt, Kolonię, Hamburg, Monachium. W Monachium mieliśmy kłopoty, bo rządziła tam prawicowa CSU, która pod egidą Franza Josepha Straussa niechętnie patrzyła na bratanie się z Polakami. Toteż nie uwzględniono spotkania z premierem Bawarii, ale przecież niezbędny był jakiś kontakt z CSU. Złożyliśmy zatem wizytę w dzienniku "Bayern Kurier". Przyjął nas redaktor naczelny (nazwisko zapomniałem). Wizyta była niedługa i mało przyjemna. Rozmowa grzeczna, ale cierpka. Padały uwagi krytyczne. W pewnej chwili okazało się, że nasz rozmówca jest wysiedleńcem z Rygi. Powiedziałem, że moją nauczycielką w dziecinnych latach była pani Helga Johanson z Rygi i spytałem, czy znał rodzinę Johansonów osiadłą w tym mieście. Nasz gospodarz odparł, że nazwisko obiło mu się o uszy, ale się z Johansonami nie zetknął. Gdy już opuszczaliśmy z Turowiczem redakcję, nasz gospodarz podając mi palto niespodziewanie zrobił uwagę: "Ale ta pańska Helga Johanson to była bardzo dobra nauczycielka". Na to mu powiedziałem: "A z czego Pan wnioskuje?". "Mam poważne przesłanki" - padła odpowiedź. - "Bo najpierw dobrze Pana nauczyła mówić po niemiecku, a po wtóre, jeżeli pomimo gorzkich doświadczeń II wojny światowej i okupacji hitlerowskiej w waszym kraju Pan kategorycznie i z przekonaniem chce walczyć o pojednanie niemiecko-polskie, to coś znaczy".

  Tak się złożyło, że byłem pierwszym Polakiem, który przyjechał z polskim paszportem do Bundesrepublik i także pierwszym Polakiem, którego przyjął prezydent powojennych Niemiec. Otóż 20 października 1969 roku przyjął mnie Prezydent RFN, Gustav Heinemann. Był piękny słoneczny dzień, siedzieliśmy na fotelach przy otwartych drzwiach na mały ogród i w dole Ren. Naturalnie mówiliśmy o polityce. W pewnej chwili prezydent zamyślił się i pokazując płynący mimo nas Ren powiedział: "Przepraszam, ale niech Pan popatrzy, jak piękny mamy widok przed nami. Tafla rzeki w tym czarownym oświetleniu jesiennym i cicho płynące statki". Rzeczywiście, widok był czarująco piękny. Umilkliśmy na chwilę i pomyślałem, jak dobrze, że Niemcy mają takiego prezydenta, który nawet w rozmowie politycznej potrafi zrobić przerwę, aby zwrócić uwagę na otaczające nas piękno. Ale to było Bonn, nie Berlin.

  Nad brzegami Renu przeżyłem wiele wzniosłych chwil, które umocniły wiarę, że świat staje się lepszy i że oba nasze narody znajdą wspólną drogę, że krwawe lekcje historii nie poszły na marne. Ale porozumienie samo się nie stanie. Potrzebna jest aktywna, trwała wola narodów. Na drodze przeszkody i dawne, i nowe. Trzeba życiu narodów nadać nowy cel i sens. Ciężkie doświadczenia historyczne zmuszają Niemców do ogromnie trudnej nowej drogi.

Stanisław Stomma
Tygodnik Powszechny, 2.XI 2003 r.

 

 

 Stanisław Stomma    Stanisław Stomma

 

 

"Głos wolny, o wolność się upominający"

Ze Stanisławem Stommą rozmawiali Andrzej Romanowski i Marek Zając (2002)


Katolik w komunizmie

– Przypomnijmy więc, dlaczego chwila historyczna wymogła na Panu – działaczu katolickim –
polityczne zaangażowanie.

– W latach 1944 – 1945 wkroczyły do Polski wojska radzieckie; naród znalazł się w kompletnej dezorientacji. Walczyć? Bojkotować? Iść na jakieś kompromisy? Wszyscy byli zagubieni. I wtedy, zimą 1945 roku, przeciął te wahania Książę Metropolita krakowski Adam Sapieha: zgodził się pod rządami radzieckimi wydawać legalne pismo. Własnymi środkami, we własnym budynku krakowskiej Kurii metropolitalnej, gdzie sam mieszkał. Tak powstał nasz "Tygodnik Powszechny". Ale to była decyzja polityczna: Sapieha rozumiał ją jako służbę narodową, bo każdy – biskup Kościoła katolickiego także – jest na służbie narodu.

– W książce "Trudne lekcje historii" wspomina Pan rolę,
jaką w założeniu "Tygodnika" odegrał komunista Jerzy Borejsza.

– Rzeczywiście, w tym momencie spotkały się jakoś drogi władzy i prywatnych inicjatyw. Borejsza przyjechał w mundurze pułkownika armii Berlinga. Ponieważ jeszcze sprzed wojny znał braci Bocheńskich, więc w mieszkaniu Aleksandra Bocheńskiego grupa różnych osób, w tym ja, odbyła z nim rozmowę. Borejsza długo tłumaczył, że Stalin chce Polskę potraktować dość liberalnie i że nowa władza nie powinna być przez społeczeństwo zwalczana. Myśmy go wysłuchali i powiedzieli, że wszystko rozważymy, ale nie mamy wpływu na ogół. Jednak wkrótce potem Borejsza dostał się jakoś do Metropolity Sapiehy. Decyzja Metropolity stworzyła ludziom drogowskaz: o ile to możliwe, wchodzić w czynne życie i prezentować katolicką tożsamość.

– Czyli myślenie w kategoriach "ratujmy, co się da"...

– Nie wiem, co myślał Książę Metropolita. Ale jeżeli przyjechał do niego Borejsza i mówił, że Stalin chce Polskę potraktować inaczej niż pozostałych wasali, że widzi potrzebę dogadania się ze społeczeństwem, że nowe państwo polskie będzie respektować swobody obywatelskie i będą wolne wybory... Jakże metropolita mógł odmówić? Borejsza był Żydem-liberałem: on już też bał się komunizmu. Sapieha to wyczuwał i wziął na siebie odpowiedzialność. Ludzie mu zaufali. I nabrali zaufania do "Tygodnika", ponieważ była to firma Sapiehy.

– Dzisiejszy antykomunista powiedziałby: był marzec 1945 roku, toczyła się wojna,
jeszcze nie odbyła się konferencja poczdamska, jeszcze alianci nie cofnęli uznania
rządowi emigracyjnemu – ten ruch ze strony Sapiehy był więc przedwczesny.

– Absolutnie się z tym nie zgadzam! Nie mówi się "nie", jeżeli jest choćby cień nadziei. Zresztą – czy była inna możliwość? – byliśmy [wciąż] obywatelami państwa polskiego, które w Londynie miało swój [emigracyjny] rząd i prezydenta.

– Przecież ten rząd na nic już nie mógł mieć wpływu, nasza sprawa była przegrana.
Czyż można było sobie wyobrazić, że w Polsce zainstaluje się rząd z Londynu -
w tej Polsce, którą w całości zajęli Sowieci, okupujący w dodatku połowę Niemiec
i bratający się z Amerykanami? Nie, nie było żadnej nadziei: mogliśmy albo umyć ręce,
albo jakoś stanąć do konkurencji. Przecież nawet były premier emigracyjny,
Mikołajczyk, przyjechał do kraju, by działać w polityce.

– I po dwóch latach musiał z Polski uciekać. Józef Mackiewicz mówił: to była droga poputczika.

– A jednak w latach 1945 – 1953 "Tygodnik" istniał i formował mentalność ludzi w Polsce.
Owszem, potem była trzyletnia przerwa, ale po niej pismo znów zostało wznowione.
Czyli jakieś luzy – wyraźne w zestawieniu z innymi państwami bloku sowieckiego - jednak istniały.

– Ale w 1947, 1948 roku nie można już było mieć wątpliwości, jak ten system będzie funkcjonować.

– Tak, ale uznaliśmy, że nie należy dobrowolnie opuszczać posterunku. I "Tygodnik Powszechny" wychodził, choć w coraz trudniejszych warunkach, póki mógł.

– W 1950 roku Pan i Jerzy Turowicz napisaliście w "Tygodniku":
"ideał socjalistyczny nie jest naszym ideałem". W kraju podległym Stalinowi była to rewelacja.

– I na tym właśnie polegał fenomen "Tygodnika". To była jedyna duchowa strawa, którą dostało po wojnie społeczeństwo: jedyne pismo niezależne. Owszem, istniały też katolickie pisma diecezjalne, ale miały zasięg niewielki i były w zasadzie dla ludu. A przy "Tygodniku" skupiła się od razu elita. Bo my, grupa "Tygodnika", a później "Znaku", postanowiliśmy nigdy nie dawać fałszywego świadectwa, i ludzie nam zaufali.

– Jednak tekst w sprawie procesu Kurii krakowskiej mógł być tak właśnie odbierany.

– Ten tekst był zbiorowego autorstwa (Turowicza, mojego, Gołubiewa, Jacka Woźniakowskiego): jeden dopisywał, drugi skreślał, a potem jeszcze kreśliła cenzura. Gdy zobaczyliśmy nasz "produkt" na wydrukowanych kolumnach, to uznaliśmy, że nastąpiło "przegięcie", że przekroczyliśmy granice, że więcej nic podobnego nie może się zdarzyć. Tak, to był błąd. Ale potem już bardzo uważaliśmy, żeby nie popełnić nowej gafy. W końcu komunizm był dla wszystkich doświadczeniem nowym, cały czas się uczyliśmy...

Francja i Wilno

– Często przeciwstawia się "Tygodnik Powszechny" -
"Tygodnikowi Warszawskiemu" księdza Kaczyńskiego.

– Nasz "Tygodnik" miał po prostu lepszych współpracowników – mądrzej oceniających sytuację i rozumiejących, że jeżeli musimy żyć w państwie socjalistycznym, to nie trzeba brać się za problemy, których w obecnej sytuacji rozwiązać się nie da. "Tygodnik Powszechny" wiedział o ograniczeniach, świadomie te ograniczenia przyjmował. Tu właśnie wracamy do zagadnienia: etyka – polityka.

  Niedawno czytałem pamiętniki historyka Golo Manna, syna Tomasza Manna. Cytuje on wiersz Goethego. W tłumaczeniu (niestety bez poloru poetyckiego) znaczy to: "Od pierwszego dnia, który zaczynasz na świecie, gdy słońce oświeca blaskiem swym planety, masz stale, bezustannie działać twórczo, wedle praw, które są ci dane". Golo Mann powiada: to bardzo piękne i jakże moralnie słuszne, ale niestety bardzo trudne dla pojedynczego człowieka, bo aspiracje ludzkie zbyt są rozbieżne, problemy niejednolite i od najmłodszych dni stajemy na każdym niemal kroku wobec konieczności wyboru. W każdym życiu indywidualnym krzyżują się rozbieżności. A cóż mówić o problemach społecznych i politycznych. Bieg historii narzuca nam sytuacje, konwencje i ustroje. Przy tym są one zmienne. Nie ma ustrojów idealnych, a wszystkie one zostawiają swój stygmat. Przecież – mówi dalej Golo Mann – Niemcy po Hitlerze, po nacjonalistycznej i awanturniczej rewolucji i klęsce, stały się narodem bardzo różnym niż Niemcy cesarskie albo Republika Weimarska.

  Podobne przeobrażenia, tylko o innej treści, działy się w Polsce. Po II wojnie światowej znaleźliśmy się – mówiąc oględnie – pod okupacją nieżyczliwego dla nas mocarstwa, które musiało jakoś sprawę polską załatwić. Czyn Metropolity krakowskiego mógł być uznany za wskazanie orientacji, czego mają się trzymać Polacy. Jednak obudzony paroksyzm aktywności nie trwał długo. Jedyna wyłoniona w kraju niezależna od reżimu partia, Polskie Stronnictwo Ludowe, weszła w konflikt i została prędko zlikwidowana. Na placu pozostał sam jeden "Tygodnik Powszechny" i trwał osiem lat. Jedyne w Polsce niezależne pismo: monopol wytworzony przez sytuację, wbrew woli naszej ekipy redakcyjnej. Zawiniła polityka reżimowa. Ale właśnie ta sytuacja nadała "Tygodnikowi Powszechnemu" szczególną wagę. Rzecz w tym, że ośrodek "Tygodnika Powszechnego" tworzyła wyjątkowa grupa katolicka. Byli to ludzie nowej w życiu Kościoła orientacji. Wszyscy opanowani duchem budzącego się na zachodzie Europy, zwłaszcza we Francji, renesansu myśli katolickiej. Prawie wszyscy przebywali dłużej lub krócej we Francji.

  Wymienię tu cały ów zespół, szeregując wedle porządku alfabetycznego: ks. Andrzej Bardecki, Józefa Golmont-Hennel, Antoni Gołubiew, Hanna Malewska, Maria Morstin-Górska, Zofia Starowieyska-Morstinowa, Stanisław Stomma, Stefan Swieżawski, Jerzy Turowicz, Jacek Woźniakowski, Jerzy Zawieyski. Poza tym trzy osoby niezwykle cenne, które trudno by wpisać w ośrodek ściśle katolicki ze względu na ich profil filozoficzny, gdyż reprezentowały własne pojęcia metafizyczne i nie chciały, by zakwalifikować je jako prawowiernych katolików: Stefan Kisielewski, Jan Józef Szczepański, Tadeusz Chrzanowski. Wszyscy oni akceptowali naszą orientację polityczną oraz z największą powagą i życzliwością oceniali misję Kościoła katolickiego w Polsce. Współpraca była przeto możliwa, ich wkład zaś w pracę "Tygodnika Powszechnego" ogromny. Otóż ten zespół uzyskał, niespodziewanie dla siebie, niemal monopolistyczne możliwości oddziaływania na inteligencję polską. Stwarzało to wielką szansę. Budzący się renesans katolicki na zachodzie otrzymywał nowy dynamiczny ośrodek w Polsce.

– Było też jednak "Dziś i Jutro". PAX-owi trudno odmówić zasług
w upowszechnianiu literatury katolickiej.

– Tych zasług nie odmawiam. Jednakże "Dziś i Jutro" było skażone tym, że mieszało się do polityki, każde posunięcie władzy było tu automatycznie aprobowane. A myśmy tego nie robili. Kiedy cenzura "pocięła" nam numer, wydaliśmy "Tygodnik" o Tatrach. Krzyczano wtedy na nas, że to sabotaż. Ale cenzura musiała trochę złagodnieć, choćby na chwilę.

– Młody czytelnik nie ma już pojęcia, na czym polegał "renesans katolicki"
we Francji, o którym Pan mówi.

– To było zupełne oderwanie się od tradycyjnego wzorca kulturowego, związanego jeszcze z instytucją monarchii. Młodzi katolicy z Francji dokonali radykalnego odcięcia się od polityki. W Polsce katolicyzm był stale na usługach narodu, w praktyce to był dział polskiej kultury narodowej. Francuzi mówili: religia jest po prostu religią – czymś bardzo istotnym i nadrzędnym, determinującym życie człowieka. Przeżyć wewnętrznych nie wolno łączyć z polityką, bo interes Francji to jednak inna rzecz niż zbawienie duszy. Maritain mówił: humanizm integralny. Bo to właśnie katolicyzm jest fundamentem, na którym buduje się humanizm; gdy się stwierdzi, że człowiek jest nieśmiertelny i odkupiony, to dopiero wtedy humanizm staje się prawdziwy, mocno ufundowany. Nastąpił więc zwrot ku czystej religijności. Teocentryzm, jak też humanizm, wypływały z głębokiego wniknięcia w chrześcijaństwo, z przemyślenia go od podstaw i przeżycia. Znaczną rolę w chwili odrodzenia katolicyzmu we Francji odegrała książka filozofa uchodzącego za człowieka spoza kręgu uczonych katolickich – to Henri Bergson i jego "Les Deux Sources de la Morale et de la Religion" ("Dwa źródła moralności i religii"). Według Bergsona dwa są bowiem fenomeny religii: statyczna i dynamiczna. Statyczna poddana jest różnym społecznym interesom. Służy ona celom praktycznym, różnie kształtowanym, np. poddana bywa polityce. Religia dynamiczna jest związkiem bezpośrednim Bóg – człowiek, a więc jest to religia czysta i z niej wynikają nakazy moralne. To rozróżnienie Bergsona ułatwia zrozumienie katolickiego renesansu.

  Właśnie tego rodzaju przemiany zachodziły w Polsce. Zachodziła przemiana hierarchii wartości ideowych. Katolicyzm, dotąd narodowa przybudówka kulturowa, przechodził w tworzeniu postaw etycznych na pierwsze miejsce, stawał się fundamentem moralnym. To była niezmiernie istotna zmiana: wyjście z zasięgu kurateli narodowej, przejście na miejsce naczelne. I ośmielam się twierdzić, że to w głównej mierze było dziełem "Tygodnika Powszechnego". To główna zasługa ówczesnego zespołu [redakcyjnego tego pisma].


Głos wolny o wolność się upominający

– Powróćmy do politycznego zaangażowania katolików. Nadchodzi październik 1956.
Jesteście już ludźmi w średnim wieku – Pan, Jerzy Turowicz, Antoni Gołubiew
i najstarszy z was Jerzy Zawieyski. 11 lat wcześniej zawierzyliście komunistom
i zostaliście oszukani: odebrano wam "Tygodnik Powszechny".
Teraz decydujecie się zawierzyć im po raz drugi. Pan zostaje posłem na Sejm PRL.
Co z tego zrozumie dzisiejszy 20-latek, który nie ma wątpliwości, że PRL była czymś złym?

– Proszę sobie wyobrazić Październik 1956. Przełom, bo oto PZPR mówi Sowietom "nie", zapowiada, że wytarguje reformy i liberalizację. Że każe płacić za dostarczany Rosjanom węgiel. Kolektywizacja rolnictwa zostaje zatrzymana. Po Październiku dokonała się w pewnym sensie zmiana ustroju, to już była inna Polska Ludowa. Później wprawdzie wszystko to zaczęło się zamazywać: świat szedł naprzód, Europa szła naprzód. A Polska niemal stała w miejscu. Ale tak czy inaczej pozostaliśmy jedynym krajem bloku, który nie wprowadził kolektywizacji. I pewnie wyda się to wam śmieszne, ale byliśmy też jedynym krajem, który miał ten artykuł prawny, że milicja może zatrzymać obywatela bez nakazu prokuratorskiego tylko na 48 godzin. To wszystko – i wiele innych jeszcze rzeczy, o których nie ma tu czasu mówić – było dziedzictwem Października. Odtąd polski totalitaryzm był już bardzo rozrzedzony.

– Gdzie Pana zastał Październik?

– Cała nasza grupa przeżyła te dni w Krakowie. Ale nagle wzywają nas do Warszawy. Idziemy do Gomułki w pięciu: Turowicz, Zawieyski, Gołubiew, Jacek Woźniakowski i ja. Gomułka nas przyjmuje i w przygnębieniu mówi: "Widzicie, co się dzieje na świecie, do Budapesztu wkroczyli Rosjanie, do nas też mogą wkroczyć w każdej chwili, musimy ratować Polskę. Ja chcę demokratyzować kraj, ale musi być spokój, bo w sytuacji napięcia wystarczy uderzyć jednego żołnierza rosyjskiego i będzie pretekst do interwencji. Oddaję wam »Tygodnik Powszechny« i »Znak«, będą wybory, wejdziecie do Sejmu. Ale musicie mi pomóc". Gomułka mówił to w stanie widocznego podniecenia, jakiejś rozpaczy. Znowu więc wróciła ta sama kwestia, która stanęła w roku 1945, kiedy Metropolita Sapieha zdecydował się na "współistnienie". Także wtedy, 11 lat później, żaden z naszej piątki nawet nie bąknął, że można nie przyjąć oferty.

– Ale przecież tak ważnej decyzji nie podjęliście na własną odpowiedzialność?

– Oczywiście, radziliśmy się Prymasa Wyszyńskiego, który – zwolniony przez Gomułkę – właśnie wrócił z internowania w Komańczy. Ale Prymas – jak niegdyś Ksiądz Arcybiskup Sapieha – też nie miał wątpliwości. "Jeżeli otwierają drogę, jeżeli dają trybunę, i to nie byle jaką, bo Sejm, jeżeli nie stawiają warunków, jeżeli obiecują, że nie będą cenzurować przemówień poselskich – to nie wolno odmówić. Musicie wejść i demonstrować, że reprezentujecie inną kulturę, że jesteście z innego świata. Nie miejcie tylko zbyt wielkich złudzeń. Ale musicie mieć odwagę, by zaryzykować. Oraz odwagę, by odejść, gdy taka będzie potrzeba". Tak nam radził Prymas. I oczywiście poparł Gomułkowskie wybory, choć sam nie głosował.

– Niedemokratyczne wybory...

– Zgoda, wedle normalnych standardów to nie były wybory demokratyczne. Ale czegoś podobnego w żadnym z krajów bloku sowieckiego nie było. No i w sprawie tych wyborów 1957 roku istniała zgoda całego narodu, także znacznej części emigracji. Gomułkę popierał wtedy nie tylko Prymas Wyszyński, ale także środowiska emigracyjne: "Kultura" Giedroycia i radio "Wolna Europa" Nowaka-Jeziorańskiego. W kraju na spotkaniach wyborczych słyszałem: "Chwała Bogu, jest i nasz kandydat, będziemy mieć swoich ludzi w Sejmie".

– Koło poselskie Znak wchodzi więc do Sejmu. Jaki jest wasz program?

– Najlepiej określił ten program kardynał Wyszyński: "Nie mówcie, że jesteście opozycją, bo po to się robi opozycję, żeby dojść do władzy. A wy nie chcecie dojść do władzy. Więc raczej nazwałbym was: głos wolny wolność ubezpieczający". Ja wtedy odpowiedziałem: "głos wolny o wolność się upominający". No i weszliśmy na takiej zasadzie: przez mechanizmy sejmowe staraliśmy się łagodzić system. To było nowum w Europie.

– Ale największą waszą siłą było stałe oparcie w Episkopacie i Prymasie...

– Bez wątpienia. Z kardynałem Wyszyńskim spotykaliśmy się przynajmniej cztery razy w roku, na całodziennych konferencjach w Warszawie na Miodowej albo w Laskach. W roku 1958, po śmierci Piusa XII, Prymas zaproponował, że może wziąć któregoś z nas na konklawe. Zgłosiło się dwóch: Zawieyski i ja. Ale rząd poprosił Zawieyskiego, żeby nie jechał, bo to zanadto wiąże władze (Zawieyski był członkiem Rady Państwa). Więc pojechałem ja – w tym samym wagonie sypialnym, co Prymas. W drodze omówiliśmy moją sytuację. Nie wolno mi było tylko udzielać wywiadów, ale poza tym kontakty z prasą nie były wzbronione.

– Ale w waszych stosunkach z księdzem Prymasem były też zgrzyty.
Była słynna sprawa Pańskiego "memoriału".

– Tak, prawda, sam wielokrotnie o niej pisałem. Zwracałem uwagę w tym memoriale (właściwie nie tylko ja, ale też inni przyjaciele z naszego grona), że byłoby dobrze, gdyby rząd PRL nawiązał stosunki dyplomatyczne z Watykanem. Nasze rozumowanie było takie: co innego, gdy władze mogą co chwilę zmieniać taktykę wobec Kościoła, a co innego, kiedy obowiązuje konkordat – jego zerwanie oznaczałoby skandal dyplomatyczny. Tymczasem konkordat to był czuły punkt kardynała Wyszyńskiego. Obawiał się on, że papież przyśle do Polski nuncjusza nie rozumiejącego tutejszych stosunków i że rząd będzie rozgrywać różnice zdań między nuncjuszem a Prymasem. Dlatego Wyszyński potraktował memoriał jako akt nielojalności. Choć był to dokument prywatny, nie przeznaczony do publikacji.

– Niektórzy piszą o otwartym konflikcie między Prymasem a całym środowiskiem "Tygodnika".

– Na pierwszym po sprawie memoriału spotkaniu Koła Znak z Prymasem wyjaśniłem, że tekst przetłumaczono na włoski i przesłano do Watykanu bez mojej zgody i przeprosiłem za całą sprawę. Kiedy po latach przyjechał do Polski kardynał Poggi, arcybiskup Wojtyła zaprosił na obiad jego, Turowicza i mnie. Potem Poggi rozmawiał z nami w cztery oczy i pytał mnie o kwestię stosunków dyplomatycznych z Watykanem. Odpowiedziałem: "Eminencjo, na ten temat nie będę rozmawiać. Raz już powiedziałem, co o tym sądzę, ale kardynał Wyszyński ma inne zdanie i ja nie chcę mu bruździć".


Czy komuniści byli zdrajcami?

– Byliście w Sejmie "ekspozyturą" Episkopatu i Prymasa.
Jak się więc ułożyły wasze kontakty z PZPR [Polską Zjednoczoną Partią Robotniczą]?

– Konieczna była pewna dwuznaczność. Dam przykład: od początku zabiegaliśmy o poprawę stosunków polsko-niemieckich. Rząd to przyjmował życzliwie, ale broń Boże nie chciał tego powiedzieć publicznie, bo obowiązywała linia antyniemiecka – i to we wszystkich państwach socjalistycznych, łącznie z ZSRR. Więc rząd nie brał za nas odpowiedzialności – ale dawał nam paszporty do Niemiec. I po powrocie wypytywano nas, co tam się dzieje, a my zupełnie szczerze opowiadaliśmy, bo przecież nie robiliśmy żadnych tajnych układów – mówiliśmy w Bonn to samo, co i w Warszawie. Te kontakty Znaku z politykami niemieckimi trwały aż do zawarcia układu PRL–RFN 7 grudnia 1970 roku. Notabene, już po tygodniu wybuchły wtedy w Gdańsku rozruchy, które zmiotły Gomułkę ze sceny politycznej. Jest teoria, że było to zainspirowane przez Związek Radziecki, jako rodzaj rewanżu na Gomułce za zbyt samodzielną politykę zagraniczną. Sowieci rzeczywiście mogli uważać, że układ PRL – RFN oznacza osłabienie związków z ZSRR, stanowi próbę jakiegoś przeorientowania na Zachód.

– Ale przecież sami zawarli już wcześniej traktat z Niemcami.

– Tak, ale im było wolno, a wasalom nie. Wasal musi bać się Niemców, żeby dywizje radzieckie były mu potrzebne.

– Dlaczego władze pozwalały wam na tę nieoficjalną politykę zagraniczną na odcinku niemieckim?
Innymi słowy: na ile władze komunistyczne – przecież narzucone przez Sowietów –
respektowały polską rację stanu?

– W przypadku stosunków z Niemcami władze PRL rzeczywiście respektowały polską rację stanu do granic swych możliwości. To mówię z całą odpowiedzialnością. Władze prowadziły grę, były pełnomocnikami Związku Radzieckiego, sprawowały dyktaturę z ramienia Związku Radzieckiego, musiały wysługiwać się temu mocarstwu – ale starały się też przeforsowywać niektóre swoje cele.

– Mówił Pan wcześniej, że wy, Znakowcy, musieliście uważać, by nie zapracować na etykietkę zdrajcy.
O ileż większymi zdrajcami byli ci, którzy po prostu dzierżyli władzę z obcego nadania.

– O nie, nie można tak powiedzieć. Proszę panów: w Polsce w roku 1945 władzę musiało objąć takie ugrupowanie, któremu Stalin ufał. I tylko temu ugrupowaniu mógł on przekazać Ziemie Zachodnie. Gdyby władzę przejął na przykład Mikołajczyk, to byśmy tych Ziem nie dostali. A wtedy do dziś żylibyśmy w nowym Księstwie Warszawskim. Nowak-Jeziorański, wielbiony przez naród, powiedział: "Ciarki mnie przebiegają, gdy pomyślę sobie, że moglibyśmy być zmuszeni żyć w granicach »Księstwa Warszawskiego«".

– Czyli polscy komuniści byli koniecznością?

– W każdym razie tylko oni mogli przejąć od Stalina Ziemie Zachodnie. Czy więc byli zdrajcami? Moim zdaniem takiego zarzutu nie wolno a priori stawiać całemu obozowi komunistycznemu w Polsce. Niektórzy, owszem, świadomie przeszli na stronę sowiecką i chcieli Polski sowieckiej, ale inni byli temu przeciwni. Nie można wszystkich wrzucać do jednego worka. Myślenie w kategoriach czarno-białych to okropna skłonność w polityce. Taki czarno--biały obraz widzę też w aktualnych szkolnych podręcznikach... Bardzo mi przykro, ale to jest zakłamywanie historii.

– Wróćmy do tych dwuznaczności na styku Znak – władze. Z kim z władz się kontaktowaliście?

– Od spraw kościelnych był Zenon Kliszko, z nim stale się spotykałem. Z ministrem do spraw wyznań miały do czynienia Kluby Inteligencji Katolickiej. Zawieyski był w Radzie Państwa i tam spotykał się z Gomułką. Zresztą prosił, żebym ja też mógł przychodzić do Gomułki, ale ten odmawiał: "Proszę dać spokój, myśmy się tak podzielili, ja rozmawiam z panem, a Kliszko ze Stommą". Dlatego nikt z UB nie proponował mi kontaktów, bo było wiadome, że jestem rozmówcą Kliszki... Oczywiście, kontaktowałem się też z innymi ludźmi "z góry". Dobre stosunki miałem z Arturem Starewiczem. A spoza sfer rządowych spotykałem się często z Mieczysławem Rakowskim, który zresztą uważał, by nie pokazywać się za często ze mną w Sejmie i dlatego rozmawialiśmy zwykle w kawiarni. Powtarzał mi plotki zakulisowe, dla mnie bardzo cenne. Po cichu mieliśmy wspólne dążenia do europeizacji i demokratyzacji Polski Ludowej. Oczywiście, że stosunki z władzą PRL były trudne. Potrzebne były przemilczenia, a sytuacja wymagała także korzystania niekiedy ze słownika zrozumiałego dla obu stron. Zawsze jednak mówiłem jasno, otwarcie, że dążymy do demokratycznej ewolucji panującego u nas systemu. Używaliśmy czarodziejskiego słowa: "finlandyzacja". Finlandia zachowywała ustrój liberalno-demokratyczny, ale bez zarzutu niepoprawności wobec Związku Radzieckiego. To wykluczało obłudę.

– Ale oprócz kontaktów z władzami posłowie Znaku mieli też kontakt z emigracją.

– W roku 1958 przebywałem trzy tygodnie w Paryżu na zaproszenie i koszt Jerzego Giedroycia. Pewnego dnia Giedroyc powiedział, że chce się ze mną spotkać Jan Nowak-Jeziorański. Wiedziałem, że jestem obserwowany, toteż umówiliśmy się nad Sekwaną, przy jednym z mostów, gdzie są ławeczki; ja tam miałem siedzieć i czytać "Tygodnik Powszechny", Nowak miał stanąć przede mną z jakąś umówioną gazetą amerykańską. I tak się stało. Po przywitaniu poszliśmy do kawiarni, gdzie przegadaliśmy parę godzin. Kiedy wróciłem do kraju, powiedziałem żonie: spotkałem najmądrzejszego Polaka na świecie. Potem przy każdym moim wyjeździe za granicę widywałem się z Nowakiem. On doskonale rozumiał naszą sytuację: udzielał mi pewnych rad, zalecał zwłaszcza cierpliwość wobec kardynała Wyszyńskiego. Był bardzo wierny Prymasowi i absolutnie nie dopuszczał żadnych z nim dysonansów. To był warunek naszych spotkań.

– Poseł na Sejm PRL spotyka się z szefem Wolnej Europy. W tamtych realiach to wygląda
jak bajka. Ale władze o tym wiedziały, bo wobec nich nie robił Pan z tego tajemnicy.
Więc jaka była reakcja władz?

– Kliszko powiedział: "Ja pana uważam za rozsądnego polityka, który zrozumie niezwykłą sytuację. Pan wie, jakie są w Polsce granice retoryki politycznej. Pan robi, co pan chce, a jeżeli się okaże, że pan wykroczył poza ustalone ramy, to się rozstaniemy. To wszystko jest na waszą odpowiedzialność".

– Kontaktował się Pan też z emigracją "londyńską".

– I także na tych spotkaniach mówiłem to, co zawsze. Że my w kraju nie możemy frontalnie walczyć z komunistami. Że jeżeli krytykujemy, to tylko ostrożnie. Że pracujemy u podstaw na rzecz demokratyzacji. Że w tym duchu staramy się działać w Sejmie. Mówiłem to między innymi Edwardowi Raczyńskiemu, z którym mnie zapoznał mój przyjaciel z wileńskich czasów, Stanisław Swianiewicz, jedyny świadek Katynia. A jeżeli już mówimy o przyjaciołach z Wilna, to dodam, że podczas mych podróży do Ameryki odwiedzałem też Czesława Miłosza: byliśmy przecież sąsiadami z jednego powiatu na Litwie... i z tego samego gimnazjum w Wilnie.

– Miłosz napisał potem, jak bardzo Pana podziwiał...
Ale był moment, kiedy ta Znakowa polityka "dwuznaczności" się załamała:
myślimy o orędziu biskupów polskich do biskupów niemieckich...

– Tak, to był zgrzyt, dla nas bardzo nieprzyjemny. Mieliśmy trochę pretensji do Episkopatu, bo orędzie było opracowywane w Rzymie, w czasie Soboru, a gdy Jerzy Turowicz chciał się czegoś dowiedzieć, arcybiskup Kominek mówił: to jest tajemnica. A potem Jerzy tego samego dnia spotkał niemieckiego korespondenta i ten mu wypaplał wszystko, bo Niemcy wcale nie robili z tego tajemnicy. Otóż to orędzie było niesłychanie ważne, ale były w nim niezręczności. Te niezręczności wykorzystały władze i ukuły z nich zarzut, że Episkopat nie broni Ziem Zachodnich.


Przekazanie pałeczki

– Gdzie leżała granica kompromisu?

– To trzeba było stale wyczuwać. Zawsze mówiłem o mądrości etapu. Sytuacja przecież ewoluowała, na różnych etapach politycznych trzeba było zachowywać się różnie. W dwadzieścia lat po Październiku, w roku 1976, uznałem, że władza musi pójść naprzód. A rządzący zupełnie tego wtedy nie rozumieli, przeciwnie: proponowali reakcyjne operacje w rodzaju wprowadzenia do Konstytucji zapisu o kierowniczej roli partii i przyjaźni ze Związkiem Radzieckim. Ja wtedy musiałem być przeciw.

– Jaka była reakcja władz? Przestał być Pan "obliczalny",
zepsuł efekt jednomyślności, na który liczono...

– Stanisław Kania przekonywał mnie do głosowania "za". Mówił: "Pan tyle lat jest posłem pod naszą dyktaturą i nagle jest Pan przeciw". Odpowiedziałem, że dyktatura była koniecznością ze względu na międzynarodową sytuację Polski, ale żebyśmy mieli dobrowolnie ograniczać suwerenność? Kania na to: "Przymusu nie ma, ale Pan rozumie, że z Pańskim mandatem politycznym koniec".

– Widzimy w tym czasie ciekawe zjawisko: Pan w Sejmie wstrzymuje się od głosu,
a z drugiej strony tworzy się opozycja "pozasystemowa", powstaje
Komitet Obrony Robotników. To był znak, że czasy się zmieniają.

– Tak. I dlatego mówiłem wtedy, że dorasta inna opozycja, nie uznająca takich jak my kompromisów. I że oddaję pałeczkę.

– Czyli wyczerpał się sens polityki ugody?

– Tak. Uważałem, że nadszedł czas dla prawdziwej zmiany. I że trzeba oddać pałeczkę Kuroniowi, Michnikowi i innym z nowej opozycji.

– Tak więc w roku 1976 pożegnał się Pan z czynnym uprawianiem polityki.
Był Pan potem przewodniczącym Prymasowskiej Rady Społecznej,
prezesem Klubu Myśli Politycznej "Dziekania", a od roku 1989 –
z nadania Komitetu Obywatelskiego "Solidarność" – senatorem.
Powtarza Pan nieraz, że "Kościół nie jest od polityki".
Musimy więc zapytać: czy w III Rzeczypospolitej Kościół ją nadal uprawia?

– Pamiętam, że tuż po Okrągłym Stole przyjechał do Polski prezes Centralnego Komitetu Katolików Niemieckich. Kiedy odprowadzałem go na dworzec, ostrzegał, że wielu polskim biskupom trudno będzie zrezygnować z polityki i zaakceptować pluralizm i demokrację. Wtedy się z nim nie zgodziłem, ale początek lat '90. potwierdził jego słowa. Polski Episkopat w każdej drobiazgowej sprawie chce mieć własne zdanie, w sprawach społecznych i politycznych, a przecież nie jest nieomylny.

  Tymczasem polityka to dziedzina niezwykle skomplikowana – trzeba studiować historię, prawo, socjologię... Czy każdy ksiądz po seminarium w tym się orientuje? Bo Kościół naprawdę nie jest od polityki. Zwłaszcza dziś, w wolnej Polsce. Przecież polityka z natury rzeczy obraca się wśród problemów spornych. I właśnie wracam do poglądu na początku wyrażonego, że są szczególne chwile przełomowe, gdy ważą się losy narodu, wtedy Kościół nie może się uchylać od zaangażowania. Arcybiskup Sapieha w 1945 roku, Prymas Wyszyński w 1956 słusznie wzięli na siebie odpowiedzialność historyczną. Teraz też może zaistnieć podobny historyczny przełom dziejowy. Rozumiemy się chyba: Polska musi wejść do Unii Europejskiej.

– Czym jest zatem polityka?

– Polityka nie jest gałęzią nauki – jest sztuką, ale wymaga dużej wiedzy. Polityk musi rozumieć różne dziedziny życia i nauki, by tę sztukę posiąść. Na pewno nie może być ignorantem. Rozumieć trzeba polityczny sens współczesnego sobie świata, a także kierunek politycznych przemian, bo tylko wtedy można osiągnąć skutki maksymalne przy najmniejszych ofiarach. W Polsce, zwłaszcza po rozbiorach, była dość powszechna skłonność do lekceważenia realizmu. Decyzje polityczne nie były wynikiem rozważań celowościowych, ale po prostu miały charakter nakazów etycznych. Chciano osiągnąć od razu maksymalne cele, nie licząc się z politycznymi możliwościami. Prowadziło to do wiadomych klęsk narodowych. Zmarnowano półwolnościowe struktury Królestwa Polskiego z lat 1815 – 1830 oraz mądrą inicjatywę margrabiego Wielopolskiego.

  Wypowiadam tu moją subiektywną ocenę tych spraw, nie zamierzając rozpętywać obszernej dyskusji historycznej, która zresztą ciągle się toczy. Otóż gdy koło posłów Znak, a jeszcze wcześniej "TP", musiały przymusowo wejść w obręb działań politycznych, siłą rzeczy rehabilitowały polityczny realizm. Tym razem, na szczęście, nauka nie poszła w las. Ciężkie zmagania wewnętrzne w ramach realizmu miały swoje konsekwencje. Zaryzykuję stwierdzenie, że bez tego nie doszłoby w Polsce do Okrągłego Stołu i zmiany władzy bez przelewu krwi.

Ze Stanisławem Stommą rozmawiali
Andrzej Romanowski i Marek Zając
Tygodnik Powszechny,
nr 45 (2783), 10 listopada 2002 r.

 

 

 Tygodnik Powszechny, nr 31'2005   Dużą część 31 (2925) numeru 'Tygodnika Powszechnego'
(datowanego 31.VII'2005)
zajmują liczne i obszerne wspomnienia,
poświęcone Stanisławowi Stommie.
Piszą o Nim: Józefa Hennelowa, Wojciech Pięciak,
Tadeusz Mazowiecki, ks. Adam Boniecki,
Władysław Bartoszewski, Marcin Król, bp Josef Homeyer;
rozmowę z Wiesławem Chrzanowskim
publikuje Andrzej Brzeziecki.
Redakcja tak rozpoczęła ten blok na stronie tytułowej:
"Wiek XX skończył się w miniony czwartek, 21 lipca 2005 r. Tego dnia zmarł Stanisław Stomma:
jeden z założycieli »Tygodnika Powszechnego« i »Znaku«, pionier pojednania polsko-niemieckiego. Antykomunista, a równocześnie w latach 1956 - 1976 lider jedynej legalnej opozycji w PRL.
W Jego biografii odbijają się jak w lustrze polskie dylematy tamtego stulecia..."

 

 

Andrzej Romanowski: Stomma, czyli Polska
Gazeta Wyborcza, nr 253 (4956) z 29-30 października 2005 r.

" (...) Prawicowiec i lewicowiec, piłsudczyk i »dmowszczyk«, pozytywista i romantyk, katolik i liberał, konserwatysta i modernizator, Litwin, Polak i Europejczyk. Nikt tak jak Stomma nie wyrażał naszej drogi do wolności - od Polski stalinowskiej do pierwszego piętnastolecia III RP. Nikt też nie stanowił podobnej syntezy polityki polskiej XX wieku, a - ze względu na swą równoczesną »litewskość« i »piastowskość« - może wręcz syntezy polskości. Był - dosłownie do ostatnich chwil - obywatelem służącym państwu w sposób całkowicie bezinteresowny, człowiekiem o wyjątkowej - i chwilami bardzo przekornej - odwadze głoszenia własnego zdania. Takiegośmy go mieli - jedynego (...)".

 Cz. Miłosz i St. Stomma, 1992   fot. Anna Biała / AG   "St. Stomma stał się jedną z najwybitniejszych postaci Polski wewnętrznie wolnej, pomimo zewnętrznego terroru i zniewolenia i, ośmielam się twierdzić, takiego polityka w żadnym innym kraju sowieckiego bloku nie było"
- pisał Czesław Miłosz (A. Romanowski, 'Stomma, czyli Polska').

Na zdjęciu obok - od lewej Czesław Miłosz i Stanisław Stomma,
październik 1992

Opracowania, jakie w swoim artykule cytował A. Romanowski:
Stanisław Stomma: "Pościg za nadzieją", Paris 1991
Stanisław Stomma: "Trudne lekcje historii", Kraków 1998
Czesław Miłosz: "Autoportret przekorny...", Kraków 1988
Czesław Miłosz: "Abecadło", Kraków 2001
Andrzej Friszke: "Koło Posłów »Znak« w Sejmie PRL 1957-1976",
       Warszawa 2002
Aleksander Meysztowicz: "List otwarty obywatela z Litwy",
       Kraków 1905
Mieczysław Jałowiecki: "Dawne Wilno i ludzie zapomniani",
       Londyn 1955
"Pax", [Wilno] r. 1935 nr 11
"Tygodnik Powszechny" r. 1961 nr 22 oraz numery
       z 18 maja 1997, 10 listopada 2002 i 31 lipca 2005

Prof. dr hab. Andrzej Romanowski pracuje w Instytucie Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego
i w Instytucie Historii PAN. Wydał m.in. 'Jak oszukać Rosję? Losy Polaków od XVIII do XX wieku',
Znak, Kraków 2002, ISBN: 83-240-0199-9,
a w serii 'Biblioteka Literatury Pogranicza' - "Pozytywizm na Litwie.
Polskie życie kulturalne na ziemiach litewsko-białorusko-inflanckich w latach 1864-1904",
Universitas, Kraków 2003, ISBN: 83-242-0098-3.
Z prof. Henrykiem Markiewiczem jest współautorem
"Wielkiego słownika cytatów polskich i obcych »Skrzydlate słowa«",
Wydawnictwo Literackie, Kraków 2005, ISBN 83-08-03649-X.

 

 

Opracowanie i redakcja: Jan Krzysztof Wasilewski


Autor: Jan Krzysztof Wasilewski
Ostatnia aktualizacja: 02.09.2008, godz. 01:12 - Jan Wasilewski