"Vita mutatur non tollitur"

Pośmiertne wystawy twórców nauki i kultury;
prezentacje postaci i ich dorobku

Zofia Hertz  (1911-2003)

Zofia Hertz - sylwetka
Zofia Hertz - we wspomnieniach:
- Andrzej Bogusławski - na 90. urodziny Zofii Hertz
- Renata Gorczyńska o Zofii Hertz
- Joanna Siedlecka o Zofii Hertz

 

"Coś w życiu miałam"

 

Joanna Siedlecka

  Zofia Hertzowa (urodzona w Warszawie w 1911 roku) - druga, po Jerzym Giedroyciu, osoba paryskiej 'Kultury', znanego, historycznego już, emigracyjnego pisma i wydawnictwa w Maisons-Laffitte pod Paryżem, ważnego miejsca polskiej literatury i kultury, o zasługach nieocenionych. W PRL 'Kultura' właśnie, wydając - przez 50 już przeszło lat - wolne pismo i książki (między innymi Gombrowicza, Miłosza, Herlinga-Grudzińskiego, a także pisarzy krajowych: Kazimierza Orłosia, Marka Nowakowskiego, Kisiela), kształtowała świadomość Polaków, przeciwdziałała fałszowaniu historii.

  Twórców oraz współpracowników 'Kultury' propaganda PRL-u przedstawiała jako zdrajców i szpiegów, szkalowała i opluwała. Za kolportaż wydawnictw 'Kultury' groziło więzienie, za przemycanie przez granicę - utrata paszportu.

  Choć jest przede wszystkim dziełem jednego człowieka, Jerzego Giedroycia, on sam nie ukrywał nigdy, że gdyby nie Zofia Hertz, nie byłoby 'Kultury'. To znaczy istniałoby tylko pismo i wydawnictwo, ale nie instytucja, gościnny dom przy Avenue du Poissy 91, miejsce pielgrzymek wielu intelektualistów z Polski, nieraz całych 'zaliczających' ich wycieczek.

  Zofia Hertz nie tylko bowiem była mu zawsze duchową podporą, nie tylko pomagała w tworzeniu pisma - czytaniu tekstów, korekcie, adiustacji i w [doglądaniu] drukarni. Przede wszystkim jednak wnosiła w 'Kulturę' to, co potrafi chyba tylko kobieta. Prowadziła bowiem dom zwany 'Kulturą'. Zajmowała się tysiącem zwykłych codziennych spraw. Zakupami, gotowaniem, choć początkowo nie miała o nim pojęcia, a dziś jej słynna zupa pomidorowa, "taka jak w Polsce", przeszła do historii. Przyjmowała gości. Starała się łagodzić konflikty i spory. Zajmowała się buchalterią - rachunkami, bilansami, podatkami. Sprawami organizacyjnymi, administracyjnymi. Korespondencją. Wszystkim zresztą. "Cóż, trudno ukryć" - mówi - "że włożyłam w 'Kulturę' całą siebie. I tak naprawdę, nie miałam osobistego życia. 'Kultura' była zawsze najważniejsza".

  Zofia Hertz nie tylko zgadza się na rozmowę dla PANI, ale przeczytała od deski do deski kilka ostatnich numerów, które przywiózł jej przed moją wizytą odwiedzający często 'Giedroyciowo' Marek Krawczyk z warszawskiego Towarzystwo Opieki nad Archiwum 'Kultury'. Szczególnie podobał się jej tekst Wiesławy Czapińskiej o Agnieszce Osieckiej, z którą się przyjaźniła, traktowała jak córkę, a jej śmierć bardzo przeżyła.

  Zaczynamy więc rozmowę nietypowo, bo od Osieckiej. "Po raz pierwszy" - wspomina Zofia Hertz - "zjawiła się u nas w roku 1957, gdy przyjechała do Francji na winobranie. Przemyciła wtedy ze sobą maszynopis 'Cmentarzy' Hłaski. Wpadała potem bardzo często, sama i STS-em. Bardzo się zaprzyjaźniliśmy, opowiadała o wszystkim, także o swoich flirtach i miłościach, które zdarzały się jej w 'Kulturze'. Pamiętam, pomieszkiwało u nas kiedyś sporo gości z kraju i jeden z nich, poważny stateczny naukowiec, upodobał sobie Agnieszkę, i to tak, że... odpiął z klapy swoje odznaczenie Virtuti Militari i chciał jej ofiarować, ale ona ani myślała. Śmiała się... Odznaczono ją za to pośmiertnie, choć niewątpliwie niezbyt to do niej pasowało. Podkreślała zawsze, że jej dorosłe życie rozpoczęło się właśnie od 'Kultury', która uświadomiła jej parę spraw. W pewnym sensie oczywiście, dziwnym trafem, zamknęła je też 'Kultura'. Jedną z jej ostatnich publicznych wypowiedzi była relacja o mnie do filmu dokumentalnego Jerzego Sztwiertni...".

  O swoim dzieciństwie Zofia Hertz mówić nie lubi, bo było trudne. Małżeństwo rodziców nie należało do udanych, rozwiedli się, gdy miała 4 lata. Gdy skończyła 8, umarła matka, ale mimo to ojciec nie zabrał jej wtedy do siebie, mieszkała u ciotki, potem na stancji. Bardzo wcześnie więc musiała być samodzielna i dorosła. Po maturze, którą zdała w Łodzi, marzyła o dziennikarstwie lub medycynie, wymagały jednak [sporych] pieniędzy. Były to bowiem studia długie, przeładowane, uniemożliwiające pracę, a musiała się sama utrzymywać.

  Wybrała wobec tego, choć bez przekonania, luźniejsze prawo i zarabiała korepetycjami. Nie wystarczały jednak na życie, zatrudniła się wobec tego u rejenta Kornwalskiego, który prowadził w Łodzi własną kancelarię. Choć początkowo rejent kojarzył się jej głównie z 'Panem Tadeuszem', zaś o jego pracy nie miała pojęcia, szybko się w nią wciągnęła. I to z pasją, zainteresowaniem, jako jedyna na przykład w kancelarii opanowała trudną do zapamiętania 'Ustawę stemplową'. Dumny z uczennicy rejent, namówił ją więc na egzaminy na stanowisko notariusza, które zdała świetnie jako pierwsza w Polsce kobieta, tak że pisały o niej i zamieszczały jej zdjęcia łódzkie gazety.

  Znakomicie zapowiadającej się karierze prawniczej przeszkodziła jednak wojna. Była już wtedy mężatką, w 1939 roku poślubiła Zygmunta Hertza, absolwenta ukończonej w Anglii ekonomii, który pracował u swego ojca - przedstawiciela na Polskę belgijskiej firmy 'Solvay', zamożnego człowieka, który kupił im w prezencie ślubnym auto.

  W sierpniu 1939 wybierała się z mężem na wakacje do Francji i północnej Afryki, teść bał się jednak nadciągającej wojny i ewentualnego rozdzielenia, namówił ich więc, żeby lato 1939 spędzili w Polsce, w zamian za to obiecał im sfinansowanie podróży do Ameryki na wystawę światową i kupił nawet bilety lotnicze na... 24 września 1939.

  Pojechali więc nad Bałtyk, gdzie 24 sierpnia dotarła do nich depesza od teścia, żeby wracali. Zygmunt został zmobilizowany, auto zarekwirowane dla wojska. Wrócili wobec tego i rozstali się. Zygmunt jako porucznik rezerwy wyjechał z Warszawy do Pułku Przeciwlotniczego Artylerii.

  W październiku 1939 dostała od niego wiadomość, że udało mu się - po rozbiciu jego pułku - przedostać do Stanisławowa i chciałby, żeby do niego przyjechała, może przedostaną się jakoś do Francji? Podjęła więc odważną, a może nawet szaleńczą decyzję, że do niego pojedzie. I po podróży, która byłaby tematem na powieść - przejście przez zieloną granicę w straszliwe mrozy - dotarła do Stanisławowa, odnalazła Zygmunta, który omal na jej widok nie zemdlał.

  Razem już wyjechali do Lwowa, skąd postanowili przedostać się jednak z powrotem do Polski, ale nie udało się. Zjawili się we Lwowie w momencie najgorszym - wywózek Polaków, które ich również nie ominęły. Nie ominął ich los Polaków spod sowieckiej okupacji - wywiezieni zostali na Ural, do posiółka Cyngłok w Maryjskiej ASSR. Transportowano ich bydlęcymi wagonami, karmiono - w upał - tylko solonymi śledziami. Razem z grupą około 400 osób wyrzucono z pociągu - bo bali się wyjść - na polanie wśród wielkich lasów. Mieszkali w barakach, które ocieplili suszonym końskim łajnem, sypiali na pryczach, z materacami wypchanymi suszoną trawą. Pracowali przy wyrębie lasów, od rana do zmroku za dwie kromki chleba dziennie; nie umarli z głodu tylko dlatego, że sprzedawali miejscowej ludności swoją garderobę i różne rzeczy przywiezione jeszcze ze Lwowa. Ścinali las siekierami, które trudno było podnieść do góry, a co dopiero rąbać nimi drzewa.

  "Jak to wszystko można było znieść?" - wspomina Zofia Hertzowa - "trudno powiedzieć, widać młody człowiek wiele może. W każdym razie, przez prawie półtora roku, które tam 'spędziliśmy', nie załamałam się, nie rozpaczałam. Gdy Zygmunt twierdził, że nie przeżyjemy, odpowiadałam, że musimy! W przeciwnym wypadku powinniśmy natychmiast się powiesić! Bo nie ma sensu męczyć się tak przed śmiercią!"

  O podpisanej w 1941 roku umowie Sikorski-Majski powiadomił ich specjalnie oddelegowany pułkownik NKWD. W jaki sposób jednak - nie mieli przecież radia, gazet - dotarła do nich wiadomość o przybyciu do Moskwy Polskiej Misji Wojskowej z Londynu, trudno powiedzieć. Dobre wiadomości same się widać rozchodzą. Wysłali wtedy zaraz na oddaloną o 40 kilometrów pocztę posłańca z opłaconą odpowiedzią. Oddepeszowano, że mają wędrować do Buzłuku, do tworzącej się armii Andersa. Rosjanie musieli więc ich puścić i z drogocenną depeszą Misji, jedynym glejtem, ruszyli przez tajgę, przymierając głodem. Wycieńczeni, ale szczęśliwi, dotarli w końcu do Buzłuku.

  Zygmunt poszedł natychmiast do tworzącego się pułku, ją natomiast skierowano do Biura Kultury, Prasy i Propagandy, gdzie poznała właśnie wszystkich późniejszych ludzi 'Kultury' - wysokiego, rudego i chudego Józia Czapskiego, który został potem jej szefem, a przede wszystkim Jerzego Giedroycia. [Bliżej] poznała go w marcu 1943 roku w Egipcie, w 'biurze' Józia Czapskiego, czyli jego służbowym namiocie. Józio od dawna zapowiadał, że będą mieli wkrótce nowego kierownika działu czasopism i wydawnictw, właśnie Jerzego Giedroycia. Gdy się zjawił, wyjechała akurat do Kairu, kiedy wróciła, wszystkie koleżanki mówiły tylko o 'nowym' - szalenie przystojny, ale straszny ponurak! Natychmiast więc poleciała go obejrzeć i faktycznie, był przystojny, ale odpowiadał monosylabami, prawdę mówiąc, zbył ją jak psa. Wylewny czy rozmowny nie był rzeczywiście nigdy, ale mimo to zawsze się z nim dogadywała i dogaduje. Bo od spotkania w namiocie już się nie rozstali - zaczęli pracować razem i pracują do dziś. "Zgraliśmy się" - mówi - "Tyle lat..".

  Po zakończeniu wojny, Zygmunt, jej mąż, chciał wracać do Polski, ona jednak nie. Wiedziała, że jako pracowniczka wydziału propagandy armii Andersa mogłaby być w powojennej Polsce aresztowana. Podtrzymywał ją w zamiarach jej ojciec, który pisał do nich z Łodzi, pytając - gdzie zamierzacie się osiedlić? W jakim kraju - dając do zrozumienia, że nie bierze ich powrotu pod uwagę.

  Do Polski rządzonej przez komunistów nie chciał też wracać Jerzy Giedroyc, zdecydował [się] pracować dla kraju na emigracji, zaczął więc wydawać pismo. Pierwszy numer 'Kultury' wyszedł jeszcze we Włoszech, w Rzymie, w roku 1946. Przeznaczony był głównie dla emigracji, dla żołnierzy polskich na Zachodzie, choć później dla kraju, gdzie przemycali go najróżniejszymi sposobami.

  W 1947 roku przenieśli się do Francji, do Maisons-Laffitte pod Paryżem, bo "bliżej kraju". Co więcej, wszystko, co dotyczyło Polski, działo się też albo w Paryżu, albo w Londynie.

  Początkowo robili pismo i wydawali książki tylko w trójkę - ona, jej mąż Zygmunt i oczywiście Jerzy Giedroyc. W 1952 roku dołączył do nich młodszy brat Jerzego Giedroycia, Henryk, zwany Dudusiem. Dopiero w roku 1961 pozwolili sobie na zatrudnienie maszynistki i to tylko na pół etatu. Pracowali więc w czwórkę i to właśnie budziło zawsze największe zdumienie gości z kraju, którzy sądzili, że zatrudniają sztab redaktorów, mają wielki gmach, a nie zwykłą, [niewielką] willę.

  "Któż to wszystko w kupie wiąże? - Giedroyc, książę" - mówił znany dwuwiersz. Dopiero po 1956, po 'odwilży', odważało się na wizyty u nich coraz więcej śmiałków z kraju. Najbardziej cieszyli ich oczywiście młodzi, przede wszystkim studenci, którzy nie ukrywali, ile dzięki 'Kulturze' zrozumieli, nauczyli się.  "Nie wszyscy z nich" - mówi Zofia Hertz - "mieli przecież rodziców, którzy potrafili i chcieli przekazać im pewne sprawy. Dlatego też my właśnie byliśmy dla nich swego rodzaju 'rodzicami starej daty'". Przede wszystkim jednak przyjeżdżali artyści, pisarze. Na przykład cały niemal STS - Jarosław Abramow, z którym się zaprzyjaźnili, Andrzej Jarecki, Osiecka. Przyjeżdżał Kisiel z Lidią, jego dzieci - Jerzyk, Krysia, Wacek z żoną Joanną, Mareczek Hłasko, którego Zygmunt otoczył niemal ojcowską opieką, Jerzy Andrzejewski i inni. Wiele osób z emigracji, chociażby Józef Łobodowski, Wacław Zbyszewski. Mieli nawet dla gości specjalnych pawilonik w ogrodzie. Oczywiście, przez wiele lat mieszkali tam w absolutnej tajemnicy.

  W wielu tekstach o 'Kulturze' podkreśla się, że zarówno ona, jak i Jerzy Giedroyc, poświęcili się jej całkowicie, rezygnując z życia osobistego, wypoczynku, rozrywek. To oczywiście prawda, choć jednak niezupełna. Gdy żył jej mąż, Zygmunt, miała jednak własne życie. Zygmunta bowiem nie pochłonęła 'Kultura' tak jak ją. Włączył się, ale z dystansem. Narzekał czasem na 'kołchoz', 'falanster', 'obszczeżitie', na to, że mieszkają wszyscy razem i mało tego - ciągle jest tyle osób! Nie miał jednak wyjścia, wiedział, że ona nigdy stąd nie odejdzie.

  Dlatego też to on właśnie wyciągał ją co roku na 5-tygodniowe nawet urlopy, podczas których zjeździli niemal całą Europę, a Jerzy Giedroyc - przez przeszło 50 lat - wyjechał na urlop tylko dwa razy i tylko po dwa tygodnie. To Zygmunt wyciągał ją też do Paryża, do teatrów, restauracji. To przede wszystkim dzięki niemu utrzymywali życie towarzyskie, korespondowali, ona bowiem [sama] nie miała na to czasu.

  Lubiła zawsze dobrze się ubrać. Dobrze i ładnie zjeść, a nie z papierka. Dbała zawsze, żeby było ładnie podane. Zawsze też masę czytała, tak że o ascezie, wyrzeczeniach nie było mowy. Chyba dopiero teraz, gdy po przebytych chorobach, operacjach trudno się jej już ruszać. I trzy lata nie była już w Paryżu. Tak, że z konieczności, niestety, nie opuszcza 'Laffittu'. Ale mimo to chciałaby bardzo jeszcze gdzieś pojechać, tylko czy da radę? Tak, że główna rozrywka to teraz przede wszystkim lektury. Do poduszki kryminały. A poza tym - literatura faktu. Czytała ostatnio dzienniki Kisiela, Dąbrowskiej, Brandysa.

  Nie jest też prawdą, że się dla 'Kultury' poświęciła. To była i jest nadal jej pasja. Życiowa sprawa. Mogła więc dla niej pracować choćby i do drugiej w nocy. Nie czuła zmęczenia i dopiero dziś trochę sobie 'odpuściła', trochę później schodzi już na dół do pracy.

  Pytają ją często, dlaczego i ona, i Jerzy wreszcie nie odpoczną, nie pójdą na zasłużoną emeryturę? Nawet jednak o tym nie myślą. Trzyma ich właśnie 'Kultura', ich pasja. I marzą, żeby pracować dla niej do końca.


Joanna Siedlecka
"Coś w życiu miałam"
(tekst został opublikowany po raz pierwszy
w piśmie 'PANI' w sierpniu 1997 roku)

 

 

Opracowanie i redakcja: Jan Krzysztof Wasilewski


Autor: Jan Krzysztof Wasilewski
Ostatnia aktualizacja: 03.10.2008, godz. 22:58 - Artur Podsiadły